Nie wiem, ile dociera do Was o kryzysie, tym sławnym zjawisku, którego imię "666" (wg. religii gospodarczej), ale ja stykam się z nim niemalże codziennie.
"- wie pan... ze względu na dzisiejszą sytuację na rynku... no nie możemy, choć byśmy naprawdę chcieli."
Ja tam nie wiem, bo ekonomista ze mnie żaden, jednak mam silne wrażenie, że "kryzys" to nie tylko zjawisko związane z mamonologią teoretyczną i stosowaną, ale przede wszystkim słowo klucz. Używa się go albo wtedy, kiedy nie chce się wprost powiedzieć: "spadaj, nie mam ochoty korzystać z Twoich usług", albo wtedy, gdy chce sie zmusić drugą stronę do spuszczenia z ceny.
"- hmmm, tak, tak, kryzys... w takim razie przygotuję jakąś specjalną ofertę, taką awaryjną."
Generalnie niby ten eksport zmalał, bo na Zachodzie zdesperowani bankierzy skaczą z okien wysokich wieżowców i nie ma kto kredytów za bardzo dawać, import też zmalał, bo złotówka kiepsko ciągnie, a nasi kredytodawcy, wzorem większych kolegów, zaostrzają warunki i nie wręczają już pieniędzy na śliczne oczy oraz obietnice. Ale... mamy tutaj do czynienia z masowym samospełniającym się proroctwem, gdy w obliczu "kryzysowych" doniesień medialnych, sami ludzie swoimi działaniami zakręcają sobie złoty kurek:
"- nie ma co Hania, tak ten kryzys się rozszalał, że pieniądze trza z banku wybierać, bo nam jeszcze bestia zeżre. A i kup jutro Full Extra Mocny zamiast Żywca, bo oszczędzać musim na te czasy ciemne."
Trudno w sumie za takie zachowanie winić, wydaje się ono być racjonalne, ale strach napędza zagrożenie, zagrożenie strach i tak kółeczko się obraca - konsumpcja nadmiernie maleje, a banki mają coraz mniej kapitalu i pieniędzy do obracania. W ogóle się pokomplikowało.